Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi rudzisko z miasteczka Glinka/Kraków. Mam przejechane 19163.63 kilometrów w tym 295.03 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.04 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rudzisko.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

ZAMKI I PAŁACE

Dystans całkowity:1511.00 km (w terenie 42.05 km; 2.78%)
Czas w ruchu:82:51
Średnia prędkość:18.24 km/h
Maksymalna prędkość:67.30 km/h
Suma podjazdów:12387 m
Maks. tętno maksymalne:194 (0 %)
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:83.94 km i 4h 36m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
100.17 km 0.00 km teren
06:18 h 15.90 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1416 m
Kalorie: kcal

Umbria w dużym skrócie

Piątek, 6 kwietnia 2012 · dodano: 24.04.2012 | Komentarze 0

Stamper i castello di Antognolla © rudzisko


Staramy się zebrać jak najszybciej, gdyż wczorajsza burza uniemożliwiła nam wyselekcjonowanie najbardziej ustronnego miejsca z możliwych. Pierwszy podjazd zaskakuje mnie stromizną i zaczynam dzień od pchania. Mateusz dzielnie forsuje wzniesienie, po czym postanawia uwiecznić moją rowerową kompromitację. Tymczasem krzaki wzdłuż drogi miejscami przerzedzają się na tyle, aby można było zrobić zdjęcie otaczających nas wzgórz:

Umbryjskie wzgórza raz jeszcze © rudzisko


Umbryjskie wzgórza © rudzisko


Umbryjskie zbliżenie © rudzisko


Pod napotkanym kościołem odnajdujemy idealne warunki do spożycia śniadania składającego się z nabytego wczoraj w Sant Angelo in Vado bardzo kosztownego sera (ostatecznie stwierdzamy, że owo formaggio warte było swojej ceny:))
Gdzieś w drodze decydujemy, że założony plan mógł być zbyt ambitny i należy zrezygnować z odwiedzenia Asyżu (co ostatecznie okaże się błędem).

Stamper gdzieś w Umbrii © rudzisko


Póki co, obieramy główniejsze drogi, które w większości będą opadać w dół, więc jazda nimi nie będzie aż tak uciążliwa. Większe figle płatać nam będzie pogoda, która zaserwuje nam pochmurne zjazdy i słoneczne podjazdy, zupełnie na przekór naszym chęciom.

Wiosenny widok, Włochy © rudzisko


Przed nami roztacza się widok na imponujący zamek w Antognolli, w którym obecnie mieści się hotel:

Pole golfowe pod zamkiem w Antognolli © rudzisko


Wkrótce docieramy do kilku miasteczek, których nazwy nie potrafię zapamiętaćać, a chwilę później dosięgają nas deszczowe chmury. Po kilkunastu minutach jazdy w deszczu, zajeżdżamy pod parking, aby po raz pierwszy (i w gruncie rzeczy ostatni) ubrać się od stóp do głów w przeciwdeszczowe wdzianka i uchronić się choć trochę przed ulewą. Oboje odczuwamy dyskomfort w owym odzieniu i zastanawiając się, czy lepiej moknąć z zewnątrz, czy od środka docieramy nad jezioro Trasimeno. Tam zdejmujemy przeciwdeszczowe spodnie, Mateusz również kurtkę i obserwujemy iluminację na podeszczowym niebie:

Zachód słońca na Lago Trasimeno © rudzisko


Lago Trasimeno, Włochy © rudzisko


Łódeczka na jeziorze Lago Trasimeno © rudzisko


Na szukaniu noclegu zastaje nas noc - przy pierwszym zjeździe nad malutkie jeziorko Lago di Chiusi spotykamy tubylców, którzy kierują nas na camping na drugim brzegu. Wobec otaczających ciemności, przebytego dystansu i innych planów, rozglądamy się za inną dziką opcją zacumowania. Przy oględzinach pewnego pola zapadamy się konkretnie w bardzo błotniste błoto - aby ruszyć z miejsca trzeba wybrać kilka solidnych garści gliny spomiędzy sakw a hamulców. Ostatecznie rozbijamy się kilkaset metrów dalej, nad samym jeziorem, w towarzystwie krabów (a przynajmniej jednego, który miał aspirację spędzić z nami noc w namiocie).
#lat=43.280835683205&lng=12.216495&zoom=9&maptype=ts_terrain

Dane wyjazdu:
51.54 km 0.00 km teren
04:17 h 12.03 km/h:
Maks. pr.:49.40 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1568 m
Kalorie: kcal

San Marino i wyciskacz siódmych potów

Środa, 4 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 2

Myślę, że spanie w namiocie w mimowolny sposób skłania do wczesnego wstawania - przynajmniej do momentu, aż przyzwyczaisz się do kamienia pod lewym żebrem, a wizja nakrycia przez miejscowych, astronomicznego mandatu i braku funduszy na dalszą podróż ustępuje kołaczącej się w głowie myśli: "jeszcze tylko parę minut". Póki co za nami dopiero pierwsze zaszycie się w nadrzecznych chaszczach, w dodatku zaszycie się o tak wczesnej porze, że poranny budzik nie wywołuje u nas negatywnych uczuć. Rano pogoda na tyle atrakcyjna, że na horyzoncie rysuje się charakterystyczna sylwetka San Marino - nasz cel na pierwszą połowę dnia. Zwijamy obóz i wyruszamy w kolejny etap trasy, zaczynając od łagodnych po coraz bardziej strome podjazdy. Po prawej roztacza się urokliwy widok na wzgórza Novafeltria, z osadzonym na nich zamkiem (góra+zamek to bardzo częsty zestaw w kraju, w którym znajduje się prawie połowa światowych skarbów sztuki).
Włoska Novafeltria © rudzisko


Już po kilku kilometrach okazuje się, że nasz ubiór nie pasuje do ocieplającej się pogody oraz pnącej się w górę drogi. W Borgo Maggiore największą atrakcją dla mnie jest stacja paliw posiadająca toaletę (wiele stacji we Włoszech było pozbawionych tego przybytku), w której mogłam przystosować swoje odzienie do panujących warunków jazdy.
Pogoda jest znacznie lepsza niż wczoraj. Nie pada, jest stosunkowo ciepło, choć wszystko spowite jest ulotną mgiełką.
Widok na trasie do San Marino © rudzisko


Od czasu do czasu mijają nas kolarze (jak okaże się na szczycie, w znacznej mierze rekrutujący się z sąsiadów zza naszej zachodniej miedzy) - my na naszych objuczonych rowerach wspinamy się pod górę o wiele wolniej.
Słońce jest już prawie w zenicie, kiedy docieramy do średniowiecznych murów Republiki San Marino. Zwiedzanie rozpoczynamy od przystanku na La Piazza della Liberta, czyli placu Wolności. Znajduje się na nim między innymi ratusz, stanowiący siedzibę rządu enklawy.
Piazza della Liberta, San Marino © rudzisko


Pomnik Wolności, San Marino © rudzisko


Stamper na Placu Wolności, San Marino © rudzisko


San Marino, widok z Piazza della Liberta © rudzisko


Katedra św. Marino, Włochy © rudzisko


Chwilę kręcimy się po stromych uliczkach tej najstarszej republiki, chłonąc klimat miasta, po czym rozpoczynamy zjazd stromymi serpentynami w stronę Fiorentino. Tam na jednym z rond mylimy drogę i w efekcie nadrabiamy drogi oraz fundujemy sobie niepotrzebny podjazd pod Valle San Anastasio. Po drodze spotykają nas przelotne deszcze, nie na tyle jednak silne, aby wyjmować przeciwdeszczowe ubrania. W międzyczasie docieramy do Monte Cerignione z pięknymi murami byłego, jezuickiego klasztoru, obecnie będącego w posiadaniu najsłynniejszego włoskiego pisarza, Umberto Eco:
Monte Cerignone, Włochy © rudzisko


W czasie dalszej podróży uwagę przykuwają ciekawe uskoki skalne, a sielskie krajobrazy urzekają, mimo przyćmionej urody przez ciężką i wilgotną pogodę.

Skalisty pejzaż, Marche © rudzisko


Włoski krajobraz po raz wtóry, Marche © rudzisko


Włoski wieczorny widok © rudzisko


Dziś zacumujemy na polu po prawej (wysokość 736m n.p.m.):
Skała Pietrafnagna, Włochy © rudzisko



Dane wyjazdu:
50.72 km 0.00 km teren
02:30 h 20.29 km/h:
Maks. pr.:53.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:329 m
Kalorie: kcal

Ojców...

Sobota, 24 marca 2012 · dodano: 27.03.2012 | Komentarze 0

Szybka wycieczka do Ojcowa (Mateusz na popołudnie szedł do pracy), na tyle szybka, że nie ma o czym opowiadać:)

Dolina Prądnika © rudzisko


Symptomy wiosny © rudzisko


Stamper pod skałą w wersji mikro © rudzisko


Widok na ruiny zamku w Ojcowie © rudzisko


Dane wyjazdu:
100.91 km 9.40 km teren
05:02 h 20.05 km/h:
Maks. pr.:64.20 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:708 m
Kalorie: kcal

I nie ruda 102

Sobota, 23 kwietnia 2011 · dodano: 25.04.2011 | Komentarze 3

Dnia zaprzeszłego dokonaliśmy wojażu, celem chłonięcia okiem zielonego i przetestowania mojej użyteczności do pokonywania większej ilości kilometrów za jednym zamachem. Zielone było soczyste, otaczało ze wszech stron i dawało się chłonąć bez przeszkód niezależnie od kierunku, ale my udaliśmy się chłonąć bardziej na północ i trochę na zachód. Tak więc zabraliśmy ze sobą mapę, jedzonko oraz kolegę i ruszyliśmy przez miasto, aby znaleźć się od niego jak najdalej. Staraliśmy się ominąć miejskie zgrupowanie samochodów na jezdniach, a kolega, naznaczony przy chrzcie imieniem Konrad, krążył wokół nas jak satelitka, zapewne będąc jedną z kategorii przyczyn nienawiści kierowców do rowerzystów... Udało się wyjechać z miasta, a droga powoli zaczęła piąć się w górę. I my pięliśmy się również. A pnąc się rzekłam: "Stop. Aparat też niech chłonie." I pochłonął taki oto traktor:
Tuż tuż za Krakowem © rudzisko

I jeszcze troszkę zieleninki:
Wiosna, wiosna, wiosna, ach to Ty): © rudzisko
.
Spędziwszy kilka minutek na smakowaniu widoku roli, czas było udać się dalej w zamierzonym, a jak się później okazało także wymierzonym, kierunku. Wszak słońce stało już w zenicie, a przed nami jeszcze ponad 80% trasy! Tak więc zatrzymywania nie było, aż do Ojcowa, gdzie na chwilkę przystanęliśmy pod zamkiem, celem udokumentowania bytności. Oto i dokument bez polotu:
Zamek w Ojcowie © rudzisko

Udokumentowawszy, a także poczyniwszy później komparatystykę, stwierdzam, że ten czternastowieczny zamek ma się tak, jak w zeszłym roku i nijakie zmiany nie zaszły, może tylko na precle inflacja podziałała, ale nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem nie pokusiliśmy się tego sprawdzić...
Celem spoczynku udaliśmy się pod Pieskową Skałę. Tam dokonałam rejestru atrakcji charakterystycznych dla tego miejsca:
Maczuga Herkulesa © rudzisko

Zamek w Pieskowej Skale © rudzisko

oraz współtowarzyszy podróży, będących wygodną, ponadprzestrzenną, przenośną atrakcją:)
Konrad zza krzoka;P © rudzisko

W poszukiwaniu najlepszej perspektywy © rudzisko

I nie wszędzie da się wjechać © rudzisko

Rower napędzany siłą rąk © rudzisko

A na górze będzie piknik © rudzisko

Gdy już wyselekcjonawaliśmy najbardziej polną drogą, prowadzącą do najbadziej ustronnej polanki, czas było posilić ciało, albo ducha - według uznania. Na sileniu się oraz szybkim przeglądzie mojego wehikułu (bo w nienajlepszej kondycji on) spędziliśmy prawie godzinkę, czas więc było przyspieszyć tempa. Pomogła nam w tym górka, która była akurat "z" i można się było niebagatelnie na niej rozpędzić, nawet bez najwyższych przełożeń:)
Jako, że to moja pierwsza setka w życiu, zaczął mnie niepokoić fakt, że od Pieskowej Skały, jakoś bardziej z, niż pod. Przeca to, co teraz w dół, trza będzie wypedałować nazod...
Konrad, jako pierwszy entuzjasta naturalnego gruntu pod kołami, gdy tylko nadarzyła się okazja, nie omieszkał jej przepuścić. W ten sposób zmodyfikowaliśmy trasę i w okolicach Kosmolowa odbiliśmy z przyczepnego asfaltu na dużo mniej przyczepną, piaszczystą ścieżkę Szlakiem Orlich Gniazd. Troszkę, ale nie nadto, na nim pobłądziliśmy, ale dzięki temu ominęliśmy wjazd do Olkusza, a zamek ukazał się naszym oczkom znienacka tuż po wyjechaniu z lasku:
Z niskości spojrzenie na zamek w Rabsztynie © rudzisko

Kilka fotek z polanki:
Zdjęcie z przyczajki:) © rudzisko

Sielanka pod zamkiem © rudzisko

Najpiękniejszy odcień zieleni © rudzisko

i szturm na mury:
Tym razem od frontu © rudzisko

Pod zamkiem spędziliśmy kolejną godzinkę na leniuchowaniu i o godzinie 17, powzięliśmy się w drogę powrotną.
Zieleń czarowała nas swym odcieniem przez cały dzień, ale dopiero w drodze powrotnej zaczarowało nas światło:
Wśród pól... © rudzisko

A droga kręta jest... © rudzisko


Dane wyjazdu:
66.78 km 0.00 km teren
03:51 h 17.34 km/h:
Maks. pr.:54.40 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:557 m
Kalorie: kcal

Samounicestwienie, czyli do Dobczyc i nazad.

Sobota, 12 lutego 2011 · dodano: 13.02.2011 | Komentarze 7

Za grosz rozsądku! Za grosz!

Od tygodnia pobolewa mnie kolano, ale usilnie ignorowałam to uczucie - tak usilnie, że uparłam się, aby wykorzystać sobotnie wolne na wycieczkę do Dobczyc.
Nie pomogło nawet wspomnienie dość mizernego, czwartkowego wypadu do Lasku Wolskiego... Ale nie powinno zdradzać się zakończenia historii na wstępie, zatem zacznijmy od początku:
Wstaliśmy, gdy słońce blisko było już zenitu. Ale było... Na błękitnym, prawie bezchmurnym niebie! Jak nie wykorzystać takiej okazji? Byłby to przecie grzech i zaniedbanie!
No więc wyruszyliśmy, a ledwie opuściliśmy domowe pielesze, już pojawił się pierwszy wróg, zimno, rzec by można nawet, że wróg numer 1. Wziął nas zupełnie z zaskoczenia, atakując szczególnie bezczelnie przy każdym, nawet najkrótszym postoju na robienie zdjęć, zażycie energii zapakowanej w batonika, czy wzdychaniu nad otaczającym urokiem przyrody. Był to wróg podstępny i uciążliwy. I nie opuszczający nas nawet na moment.
Wróg numer 2, czyli wiatr, prowadził walkę partyzancką. Uprzykrzał życie znienacka, ale nie zanadto, dawał odpocząć i zregenerować siły przed następnym starciem.
Do Wieliczki dotarliśmy zdumiewająco prędko, chwilkę pokręciliśmy się po miasteczku, uwieczniając kilka budynków na matrycach naszych aparatów, po czym skierowaliśmy się w stronę Dobczyc.

Widok na Kościół św. Klemensa i Zamek Żupny w Wieliczce © rudzisko


Niższe seminarium duchowne w Wieliczce © rudzisko


Tuż za Wieliczką stał sobie pierwszy podjazd (a potem stanęło ich okrakiem na tej drodze jeszcze kilka), który przekonał mnie o konieczności posiadania jabłka. Szczęśliwie się złożyło, że górka posiadała na swym wierzchołku stosowne miejsce, w którym można było zaspokoić tę potrzebę niecierpiącą zwłoki (myślę, że ta potrzeba podświadomie też nie cierpi górek, choć nie da się ukryć, że najpiękniejsze krajobrazy, to te zawierające w sobie jakieś wzniesienie).
Tam też Mateusz widząc moją wątpliwą dyspozycję, wskazał to oto miejsce, jak alternatywę dla leżących dużo dalej Dobczyc:

Wieża w Chorągwicach © rudzisko


A oto Mateusz fotografujący alternatywę z maleńkiej serpentynki w Koźmicach Małych:

Stamper fotografujący wieżę widokową w Chorągwicach © rudzisko


Nie było sposobności, aby ciągiem pokonać odcinek Wieliczka-Dobczyce. Co kawałek pojawiało się coś, co warto było zarejestrować na trwalszym nośniku, aniżeli zawodna ludzka pamięć.

Taki sobie widoczek © rudzisko


Widok gdzieś po drodze © rudzisko


U stóp wzgórz © rudzisko


Górskie impresje © rudzisko


Zimowe akcenty © rudzisko


Na jednym z postojów przekonałam się, dlaczego siły natury zawzięły się nad nami. Musiało je zesłać jakieś stworzenie władające niecnymi i złowieszczymi mocami, bym nie mogła dostarczyć na miejsce rzeczy promieniującej tajemniczą nieobieską poświatą (wydaje mi się, że byłam tylko nic nieznaczącym posłańcem, nie wiedzącym nawet, gdzie ów przedmiot dostarczyć należy, ale chyba się udało, gdyż po powrocie do domu już nic nie promieniowało XD):
Cycosław i tajemnicza poświata © rudzisko

Dotarliśmy do Dobczyc, wjechaliśmy na wzgórze zamkowe po to, by przekonać się, że zamek jest już zamknięty i że na górkach wieje bardziej, co nie jest żadnym odkryciem.

Klasycystyczny Kościół Matki Wspomożenia Wiernych i skansen © rudzisko


Zamek w Dobczycach © rudzisko


Wracając zatrzymywaliśmy się o wiele rzadziej, chcąc zdążyć przed zmierzchem dotrzeć do granic Krakowa. Brakowało też dobrych punktów widokowych, aby w całym majestacie uchwycić towarzyszącą nam w drodze powrotnej różowo-pomarańczową łunę.

W promieniach zachodzącego słońca © rudzisko


Słoneczna magia © rudzisko


Kontrola jakości zdjęć © rudzisko


Po powrocie zaś okazało się, że mam poważne problemy ze zgięciem kolana i rozprostowaniem go bez wyraźnego uczucia bólu...

Dane wyjazdu:
58.67 km 1.50 km teren
03:24 h 17.26 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:-2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Activity:)

Niedziela, 30 stycznia 2011 · dodano: 31.01.2011 | Komentarze 2

Nadszedł skądinąd dość przyjemny okres w życiu pracownika, związany z odbieraniem zaległego urlopu, który w moim przypadku wynosi aż 10 dni:) Od niedzieli do niedzieli trwa pierwszy etap regenerowania nerwów i odpoczywania od pracy.
O godzinie 5 z minutami zadzwonił budzik, który próbował przypomnieć, że trzeba wstać, jeśli ma się ochotę na jakiś wojaż. Być może pogoda nie jest w 100% sprzyjająca wycieczkom rowerowym, jednak miejsce w rankingu zobowiązuje i Mateuszowi od dłuższego czasu roił się w głowie jakiś większy dystans. W momencie, gdy budzik bezskutecznie próbował przywołać mnie do świata realnego, Mateusz chyba uzmysłowił sobie, jak dalekie są te rojenia od realizacji. O 7:00 jednak nastąpiła mobilizacja - uznałam, że bez mojego towarzystwa Mateusz może jechać zbyt szybko i zrobić za dużo kilometrów, więc wstałam, by odegrać rolę V kolumny.
Pomagał mi w tym wiatr, niestrudzenie od pierwszych metrów aż do 34. kilometra - co najmniej.
Mimo, że już dawno minął wschód słońca bulwary były zalane ciepłym światłem słonecznym oraz spowite poranną mgiełką - koniecznie trzeba było to udokumentować:
Poranek na bulwarach wiślanych w Krakowie © rudzisko


Pod zamkiem widmo © rudzisko


Ptaki zaś zgodnie uznały, że ciekawiej jest bliżej dna...

Co tam ciekawego jest? © rudzisko


Choć zawsze znajdzie się ktoś, kto myśli inaczej i na ogół jest osamotniony:

Ptasi outsider © rudzisko


Piękne wrażenie tworzył szron pokrywający świat, zanim starło go ze świata słońce, świecące coraz mocniej na bezchmurnym niebie.

A wszystko skute szronem © rudzisko


Oszroniony krajobraz © rudzisko


Wyjeżdżanie pod wcale nie takie rosłe górki przychodziło mi z niemałym trudem, przypisywałam to brakowi kondycji i rowerowego ducha, ale w momencie, gdy kulałam się powoli pod kolejną górkę, a obok biegnąc truchcikiem wyśmiewała się ze mnie zgraja psów-miniaturek, stwierdziłam, że coś jeszcze musiało sprzysiąc się przeciwko mnie (pewnie w odwecie za tę V kolumnę:D). Jak się okazało, przez dłuższy czas żyłam w nieświadomości, że przerzutka 2x4 jest naprawdę przełożeniem 2x8:). Chwilę później, po udanej i jakże potrzebnej interwencji Mateusza wszystko wróciło do normy, przerzutki zaczęły reagować i przestałam się niepokoić o psie warty w kolejnych wioskach, wszak wieść się niesie...

Po wielu przestojach dotarliśmy wreszcie do Rudna. Ja wybrałam opcję dla cieniarzy i wypchałam rower pod wzgórze zamkowe, Mateusz zaś pojechał naokoło zdobyć szczyt śliską drogą asfaltową.

Ruiny zamku Tęczyn w Rudnie © rudzisko


W Rudnie wiatr stał się wreszcie sprzymierzeńcem i do Krzeszowic dotarliśmy szybciutko, gdzie zostałam wsadzona w pociąg, by nie nadwyrężać mojego i tak wątłego morale i dać Mateuszowi choć częściową szansę na sprostanie swoim rojeniom:)

Wieczorem zaś zaliczyłam 3 upadki, pierwszy z klasą na kolanko, drugi z klasą w siad skrzyżny, trzeci zupełnie bez klasy symulując ustanie wszystkich funkcji życiowych. A wszystko to mając pierwszy raz w życiu na stopach łyżwy:)

To był naprawdę dobry dzień:)

Dane wyjazdu:
32.35 km 0.00 km teren
01:48 h 17.97 km/h:
Maks. pr.:53.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:220 m
Kalorie: kcal

Bochnia-Nowy Wiśnicz

Czwartek, 6 stycznia 2011 · dodano: 12.01.2011 | Komentarze 6

W ramach darowanego przez rząd dodatkowego dnia wolnego od pracy postanowiliśmy wziąć szturmem jakiś zamek. Ponoć w małopolsce ich dostatek, a jednak wytyczenie ścieżek, którymi przebiegnie szarża, nie było wcale tak proste, nawet pan google wykazywał powściągliwość w tej materii zupełnie mu nieprzystającą... Koniec końców za cel obraliśmy poteżne mury zamku, wzniesionego w drugiej połowie XIV w., a potem wielokrotnie przebudowywanego. Wygooglowana plotka niesie, że rozgorzały spory wokół kwestii własności, więc i my postanowiliśmy ruszyć do Nowego Wiśnicza, by zatknąć swoją flagę na stosownym wzgórzu:)
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, jeno jak to Polak ma w zwyczaju (a szczególnie ten jeden, konkretny, dobrze mi znany Polak) z pewnym poślizgiem... Konfiguracja wycieńczenia z kilku dni pracy wstecz, solidności pkp i naszego ślamazarnego tempa doprowadziła do tego, że nasze noski wytknęliśmy z norki dopiero na kilkanaście minut przed 13... Cóż, na wojny nie wyrusza się o tej porze, a już na pewno ich się wtedy nie wygrywa...
Nie da się ukryć, że złe moce górowały nad nami i ledwie wyruszyliśmy z Bochni, a już rumak Stamperowy (jako że i zwierz i jeździec dość narowisty) doznał obrażeń i trza się było zatrzymać...

Zerwany łańcuch © rudzisko


Minęło trochę czasu i mogliśmy na powrót uformować dwuosobowy szyk bojowy, wcześniej jeszcze strojąc się odpowiednio w barwy wojenne.

Czarne na białym © rudzisko


Parliśmy na przód co sił, a że tych sił jakoś we mnie nie było, to i parcie bardziej stosowne dla piechoty niż dla kawalerii.
Wjechałam do Nowego Wiśnicza w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, z mocno rumianym licem, bo waga mego odzienia równać by się mogła z kalibrem średniowiecznej zbroi.

Zachód Słońca, Nowy Wiśnicz © rudzisko


Nie tylko wzgórze zamkowe, ale i samo miasteczko wydaje się być miejscem urokliwym, czego nie zmącił nawet dominujący w obecnych warunkach atmosferycznych wszechobecny kolor błota.

W związku z tym, że organizacja zawiodła, a strategicznie zdecydowanie nie moglibyśmy konkurować z Napoleonem, zawróciliśmy swe rumaki, a wieżyczki zamku przybliżyliśmy sobie jeno obiektywem...

Zamek w Nowym Wiśniczu © rudzisko


W Bochni dosłownie minęliśmy się z pociągiem do Kraka, więc przez godzinę chłodziliśmy tyłki na peronie, czekając na kolejny...

Mimo wszystkich niepowodzeń, dzień darowany przez rząd uważamy za dobrze wykorzystany, a w przyszłości postanowiliśmy powtórzyć wypad w bardziej sprzyjającej aurze, która nie spowije nas zmrokiem o 16 i nie powoduje, że człowiek wygląda jak pingwin na rowerze i podobnie się porusza:)

Dane wyjazdu:
63.31 km 3.85 km teren
03:23 h 18.71 km/h:
Maks. pr.:53.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max:194 (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:433 m
Kalorie: kcal
Rower:Conquest

Kraków-Giebułtów-Ojców-Pieskowa Skała-Ojców-Biały Kościół-Kraków

Sobota, 17 kwietnia 2010 · dodano: 17.04.2010 | Komentarze 1

Odległość pewnie wielu nie imponuje, ale każdemu jego Mont Everest! :)
Jeszcze w całkiem niezłej dyspozycji:
W drodze do Ojcowa © stamper


W połowie drogi:
Maczuga Herkulesa w Pieskowej Skale © rudzisko


Odbicie zamku w Pieskowej Skale © rudzisko


W drodze powrotnej jeszcze szybki "wjazd" na punkt widokowy:
Ruiny zamku w Ojcowie © rudzisko